Mama zawsze mówiła, że tata jest dobrym człowiekiem. Trochę zagubionym, ale dobrym. Ja nigdy w to nie wierzyłam i nie chciałam wierzyć. Skoro jest dobry, to czemu zostawił mnie i kobietę, którą rzekomo kochał, kiedy miałam zaledwie miesiąc? Czy to właśnie tak objawia się dobroć? Poprzez rozkochanie w sobie kobiety, zrobienie jej dziecka i odejście? Jeżeli takie były standardy dobroci 30 lat temu, cieszę się, że teraz są inne.
Mam już 30 lat i miesiąc temu obchodziłam moje kolejne urodziny. Kolejne urodziny bez ojca. Kiedyś chciałam go poznać i marnowałam na niego moje życzenia urodzinowe, spadające gwiazdy i marzenia. Próbowałam się dowiedzieć, jak się nazywa, jak wygląda, czym się zajmuje, co lubi, a czego nie, ale mama zawsze milczała i szła w zaparte. Powiedziała jedynie, że w ogóle go nie przypominam i wszystko odziedziczyłam po niej - burzę brązowych włosów, orzechowe oczy, prosty nos. W wieku jedenastu lat okazało się, że jednak nie wszystko. Ona była Gryfonką. Ja zostałam przydzielona do Slytherinu, trafiając na możliwie najgorszego opiekuna wszech czasów - Severusa Snape'a. Już od początku mnie nienawidził. Traktował gorzej niż innych, szydził ze mnie, porównywał mnie do najgorszych, mówił, że taka osoba jak ja nawet nie powinna uczęszczać do Hogwartu. To wszystko zabierało mi moją pewność siebie, chęć życia i radość. W końcu naprawdę czułam się tak, jakbym była najgorsza, nic nie warta. Dopiął swego, a ja nawet nie miałam siły mu się przeciwstawić, udowodnić, że coś znaczę. Możecie sobie jedynie wyobrażać, jak czułam się się przez 5 lat takiego poniżania.
W końcu, na początku szóstego roku poznałam JEGO. Mojego faceta marzeń. Niewysoki, o brązowych oczach i czarnych, rozwichrzonych włosach, kapitan drużyny quidditcha Gryffindoru. Aż ciężko uwierzyć, że zakochałam się w synu przyjaciela mojej mamy, James'ie Potterze. Czułam się przy nim bezpiecznie, wyjątkowo, czułam się kochana. Mogłam mu powiedzieć wszystko, wyżalić się, wypłakać, a on zawsze mnie pocieszał, przytulał i całował w czoło, powtarzając, że wszystko się ułoży i będzie dobrze. Wierzyłam mu.
2 lata po skończeniu Hogwartu, James mi się oświadczył. Kilka miesięcy później wzięliśmy ślub. 5 lat później urodziła się nasza pierwsza pociecha, Prudence. Margaery urodziła się 2 lata później, a Lilliana dopiero rok temu. Byłam najszczęśliwszą kobietą na Ziemi. Miałam kochającą rodzinę, poznałam przyjaciół na dobre i na złe, niczego nam nie brakowało. Marzenia małej dziewczynki o poznaniu ojca dawno odeszły w zapomnienie.
I wróciły ze zdwojoną siłą. Mama zachorowała. Siedziałam przy niej dzień i noc, wypłakując morza łez. Była jedną z najdroższych mi osób. Sama mnie wychowała, sama mnie wszystkiego uczyła, była dla mnie matką, ojcem, przyjaciółką, powierniczką sekretów. Była dla mnie wszystkim. A teraz robiła się coraz słabsza. Z dnia na dzień gasła w oczach. Jej puszyste, brązowe włosy, stały się oklapłe i matowe. Radosne iskierki w jej orzechowych oczach blakły. Malinowe usta robiły się blade. Była przerażająco chuda. A jej jedynym marzeniem przed zbyt wczesną śmiercią było zobaczenie tego dupka, który zostawił ją 30 lat temu. Próbowałam wyperswadować jej ten pomysł, ale na nic się to nie zdało. Chciała go ostatni raz zobaczyć. Nie wiem po co. Żeby mu nawyrzucać? Zwyzywać? Potraktować jakąś wyjątkowo wymyślną klątwą? Wybaczyć? O tym ostatnim nawet nie chciałam myśleć. Jeżeli ona chciała to zrobić, albo kompletnie zwariowała, albo choroba odebrała jej zdolność myślenia. Wedle jej życzenia, napisałam podyktowany przez nią list i wysłałam go, czekając na odpowiedź.
Odpowiedź pojawiła się po kilku godzinach w postaci huraganu czarnych szat wpadających do pokoju matki. Severus Snape. Nie wierzyłam własnym oczom. Przetarłam je raz. Potem dwa. I trzy. A on nadal tam był. Siedział przy mamie, trzymając ją za rękę, jakby byli ze sobą od zawsze. Całował delikatnie wierch jej dłoni, a mama uśmiechała się przez łzy spływające po jej twarzy. Wiedziałam, że była szczęśliwa. Tylko dlaczego? Chciałam to zrozumieć, ale nie potrafiłam. Nie mogłam. Nie, nie chciałam zrozumieć. Podeszłam do niego i jednym szarpnięciem za jego szaty odciągnęłam go od matki. Uderzyłam go w twarz. Najpierw raz. Potem drugi i trzeci. Nie mogłam pojąć, dlaczego człowiek, który był moim ojcem, krzywdził mnie przez 7 lat, czerpiąc z tego sadystyczną przyjemność. Jeszcze wtedy niczym mu nie zawiniłam. Miałam czystą kartę, nie znał mnie, a jednak osądzał. Dlaczego nas zostawił? Przecież kochał mamę i, być może, w jakimś topniu mnie. Nie wierzyłam, że mogłam być mu całkowicie obojętna.
Wybiegłam z pokoju i w następnym korytarz osunęła się przy ścianie o ziemię, przyciskając kolana do klatki piersiowej i obejmując je rękoma. Siedziałam tak w ciszy i płakałam. Nie wiem ile. 10 minut? Godzinę? Jeden dzień? Nie odmierzałam czasu. Chciałam zniknąć z tego świata, stać się taka malutką Florence. Bez problemów, bez trosk, bez obowiązków. Znów powrócić do czasów dzieciństwa i niczym się nie przejmować. Mieć jedyną troskę w postaci wyboru pomiędzy lodami waniliowymi a czekoladowymi. Tak bardzo chciałam zapomnieć o otaczającym mnie świecie, wmówić sobie, że to tylko wymysł mojego mózgu, że nic z tego nie dzieje się na prawdę. Mama nie umiera, a moim ojcem wcale nie jest największy dupek stulecia.
Usłyszałam kroki. Podniosłam nieznacznie głowę i przez łzy zobaczyłam mojego ojca siadającego obok mnie i wpatrującego się w równoległą ścianę. "Kocham Cię Florence. Zawsze Cię kochałem". Usłyszałam te słowa po raz pierwszy. Nie były przepełnione jadem, nienawiścią, złością czy chłodem. Wyczuwałam w nich tęsknotę, smutek, a jednocześnie radość. Nie wiem, co mną wtedy kierowało, ale rzuciłam się na jego szyję i mocno przytuliłam. On był tą zagubioną cząsteczką mojego serca, której szukałam przez bardzo długi czas. Zawsze mi jej brakowało. "Ja Ciebie też, tato. Ja Ciebie też...". Tata. To słowo w moich ustach brzmiało tak obco, tak inaczej, a równocześnie tak pięknie. Jego brzmienie wycisnęło ze mnie nowe pokłady łez i mocniej wtuliłam się w ojca. Tak bardzo mi go brakowało przez te 30 lat. A on kołysał mnie delikatnie w swoich ramionach nucąc cicho jakąś piosenkę. Piosenkę, którą zawsze nuciła mi mama do snu. Od teraz będzie to robić on. Mój tata.
Wzruszająca miniatura. Popłakałam się. Masz talent. Dopiero trafiłam na Twojego bloga, więc czytam dalej.
OdpowiedzUsuń